mo chleba jeść nie można, ale trzeba się tęgo napracować.
Nareszcie ujrzeliśmy upragnione brzegi Afryki; mówię upragnione, bo nie wiem jak komu, ale mnie się już porządnie przykrzéć zaczęło. Przez siedm tygodni nic nie widziéć tylko niebo i wodę, a przytém jeść suchary, solone mięso i pić wodę ciepłą a niekoniecznie świeżą, to wcale nie zachwyca. To téż dostawszy się na ląd, o mało nie ucałowałem ziemi z radości. Zarzuciliśmy kotwicę w pobliżu Sierra Leone i zaczęliśmy prowadzić korzystny handel z murzynami.
Czarni znosili nam piasek złoty, kość słoniową, gummę arabską i mnóstwo innych płodów, które ich ziemia wydaje, w zamian za siekiery, piły, noże, zwierciadełka, paciorki i bawełniane tkaniny. Kapitan nasz zrobił świetny interes, a ja tak wyszedłem na moim handlu, że nietylko dobroczyńcy mojemu zwróciłem wyłożone pieniądze, nietylko wyprawiłem majtkom śniadanie, ale jeszcze do Londynu przywiozłem pięć funtów czystego złota w proszku, za który mi zapłacono w mennicy rządowéj 300 funtów szterlingów nowiuteńkiemi gwinejami.
Cała ta podróż więc poszła nadzwyczajnie pomyślnie. Wprawdzie nieprzyzwyczajony do klimatu afrykańskiego, dostałem w Sierra Leone silnéj zimnicy, ale ta za powrotem do Anglii wkrótce ustała.