zostawiłem u wdowy po kapitanie, aby na przypadek jakiego nieszczęścia, nie stracić od razu wszystkiego.
Dnia 1 września 1654 roku wyszliśmy pod żagle[1]. Żegluga szła pomyślnie. Wprawdzie nic nieznacząca burza spotkała nas na odnodze biskajskiéj, ale wyszliśmy z niéj bez szkody.
Już brzegi Europy znikły nam z oczu i wszystko zdawało się zapowiadać szczęśliwe przybycie do celu podróży, gdy wtém na wysokości Lanceroty, jednéj z wysp Kanaryjskich, majtek będący na straży w bocianiém gnieździe, dał znać kapitanowi, iż jakiś wielki okręt ukazał się na wschodzie i ku nam wprost płynie. Kapitan wdarł się na maszt i przekonał się że to statek berberyjski [2], ścigający nas pełnemi żaglami; ale zamiast skierować się ku Lancerocie i w tamtejszym porcie szukać ocalenia, jak to roztropność nakazywała, kapitan zaufany w szybkim pływie okrętu, kazał rozpuścić wszystkie żagle i płynąć na południe. Mniemaliśmy tym sposobem ujść przed rozbójnikiem.
Wkrótce jednak pokazało się, że korsarz prędzéj od nas płynie i za kilka godzin niezawodnie dopędzi. Natychmiast
- ↑ Wyjść pod żagle, rozwinąć żagle, podnieść kotwicę. są to wyrażenia oznaczające u marynarzy wypłynięcie z portu.
- ↑ Aż do początku teraźniejszego wieku, państwa mahometańskie na północnych wybrzeżach Afryki, zwane berberyjskiemi, trudniły się morskim rozbojem. Kilkakrotne przeciwko nim wyprawy nie zapobiegły złemu; dopiéro Francya zdobywszy Algier, główne gniazdo korsarstwa, w roku 1830 koniec temu łotrostwu położyła.