— Tam.... tam.... — bełkotał z cicha, — na dole ogromny zwierz.
Odciągnąwszy kurek i kazawszy iść za sobą Xuremu, począłem ostrożnie skradać się ku krzewinie wskazanéj przez chłopca. Podchodzimy tuż pod nią, Xury wskazuje mi na migi, ażebym zwrócił się na prawo. Była tam skała stroma, na cztery sążnie wysoka i całkiem odosobniona. Wdzieramy się na nią, przechylam się przez krawędź i spostrzegam ogromnego lwa, leżącego w gąszczu tuż pod skalistą ścianą.
Daję znak Xuremu, mierzym obydwa w głowę i wypalamy równocześnie.
Lew ani nie drgnął.
— Co to ma znaczyć? — odezwał się Xury z największém zadziwieniem.
— A cóż — odrzekłem, — zapewne ugodziliśmy go doskonale i zdechł od razu.
— O nie! — mówił chłopiec przypatrując się pilnie straszliwemu zwierzęciu, — lew nigdy od razu nie ginie, to twardy zwierz.
To mówiąc zbiegł ze skały. Skoczyłem za nim; zbliżywszy się do lwa, spostrzegamy ogromną kałużę krwi i szeroką ranę pod lewą łopatką, z któréj sączyło się jeszcze nieco czarnéj posoki.
— Widocznie zginął od kuli i to nie od naszych strzałów; lecz kto go mógł ubić, czyżby Maurowie?...
— Wiem już — zawołał Xury wesoło; — to ten sam lew co nas w nocy nastraszył, a ta kula z waszego muszkietu.... Raniony śmiertelnie, dowlókł się tutaj i skonał.
Trafne to spostrzeżenie uspokoiło mię zupełnie.
Strona:PL Daniel Defoe - Przypadki Robinsona Kruzoe.djvu/064
Ta strona została uwierzytelniona.