Długo leżałem oddychając po strasznéj walce z okropnym żywiołem. Bezsilny, nieczujący władzy w skostniałych członkach, nie mogłem ruszyć się z miejsca. Tymczasem burza coraz bardziéj wolniała, znać ostatnie jéj wysiłki roztrzaskały szalupę. Niebo wypogadzać się zaczęło.
Zachodzące słońce krwawym blaskiem oświeciło spienione fale. Napróżno starałem się dojrzéć cośkolwiek, chociażby najmniejszy szczątek okrętu, choćby jednego towarzysza niedoli. — Pusto, jak w krainie śmierci. — Sam tylko — sam jeden na nieznaném wybrzeżu. Opuszczony przez wszystkich — przedemną rozhukanych wód przestwory — nademną... Bóg!...
Smutek i niewypowiedziana tęsknota ogarnęły całą moją istotę. Z początku ucieszyłem się niezmiernie ocaleniem, ale gdym się ujrzał sam, w nieznanéj okolicy świata, wpadłem w dziką rozpacz. Rzuciłem się na ziemię i jak szaleniec wyrywałem włosy garściami. Gdybym wtedy posiadał cokolwiek uczucia religijnego, byłbym niezawodnie znalazł pociechę w modlitwie; ale od pięciu lat, żyjąc to między murzynami, obojętnemi dla religii, to pośród Maurów, a nareszcie