Strona:PL Daniel Defoe - Przypadki Robinsona Kruzoe.djvu/081

Ta strona została uwierzytelniona.

śród osadników, zajętych tylko robieniem pieniędzy, zapomniałem prawie o Bogu, a imienia Jego wzywałem tylko w ostatecznym strachu lub w narzekaniach, więcéj z przyzwyczajenia jak z pobożności.
Ochłonąwszy z pierwszego żalu, pomyślałem o moich biednych towarzyszach... a może który z nich został ocalony, podobnie jak ja, może nawet i kilku... Zbiegłem więc z pagórka i udałem się wzdłuż wybrzeża, upatrując nieszczęśliwych rozbitków; począłem wołać i krzyczeć na nich po imieniu, ale głos mój powtarzało tylko echo lasów. Nagle zamilkłem; przyszło mi na myśl, że zamiast towarzyszy, mogę przywabić drapieżne zwierzęta, albo ludożerczych Karaibów. Krew ścięła się w mych żyłach — stanąłem jak wryty, oglądając się z obawą wokoło... cisza zupełna uspokoiła mię nieco. Zacząłem się przyglądać z uwagą okolicy.
Miejsce na które morze mię wyrzuciło, stanowiło rozległą łąkę, bujną trawą zarosłą. Do okoła niej w półokrąg rozciągał się las z ogromnych drzew złożony. Tysiące roślin pnących się, zwieszonych z gałęzi poplątanych, poprzerzucanych z drzewa na drzewo, stanowiło nieprzebytą zaporę, zagradzając jak gdyby żywym płotem wstęp do lasu. Oprócz tego niezliczone kaktusy, kolczastemi liściami utrudniały przejście na każdym kroku.
Chciałem zapuścić się w las, dla wyszukania którego z uratowanych, ale ani myśleć o przedarciu się w głąb jego. Widząc niepodobieństwo wyjścia, odłożyłem to do jutra, a tymczasem zacząłem myśleć o sobie.
Położenie moje w istocie było okropnem. Przemokły do nitki, drżałem od zimna, a nie miałem się gdzie osuszyć. Cała garderoba składała się z drelichowego kaftana, koszuli,