Strona:PL Daniel Defoe - Przypadki Robinsona Kruzoe.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

pozwalały się wybornie użyć do koszykarskiéj roboty. Postanowiłem upleść z nich kapelusz, i byłem pewny że mi to pójdzie jak z płatka, nie raz bowiem przypatrywałem się pracy koszykarza, który w podle nas mięszkał. Ale męczyłem się i pociłem, odrzucając i biorąc znowu robotę; nie umiałem zacząć, psułem wszystko i któż uwierzy, że dopiero po trzech dniach zrobiłem coś przedrzeźniającego kapelusz. Nie był on foremny ani bardzo wygodny, lecz mimo to cieszyłem się bardzo z tego wyrobu, i nie sprzedałbym go ani za dziesięć gwinei... ma się rozumiéć na wyspie.
Ukończywszy jako tako termin kapeluszniczy, należało wziąść się do szewctwa. I tu napotkałem niesłychane trudności: napsułem mnóstwo kory, chcąc sporządzić sobie sandały, ale kora łupała się w podłuż, albo odpryskiwała z brzegów. Dwadzieścia podeszew wykroiłem, a wszystkie się potrzaskały. Zaniechałem robienia dziur w korze i poprzywiązywałem podeszwy do nóg lianami, ale w pół godziny liany popękały, kora się porozłaziła i znowu paradowałem boso.
Nareszcie przypomniałem sobie opowiadanie kapitana szwedzkiego w Londynie, że włościanie z okolic Rygi, plotą sobie łapcie z łyka lipowego. Nazbierałem więc łyka z jakiegoś nieznanego mi drzewa, uplotłem z niego czworoboczne płaty i namoczyłem je na dobę w wodzie, ażeby zmiękły i łatwiéj dały się koło nogi obwinąć.
— Jest kapelusz! są buty! — zawołałem z radością, — teraz trzeba pomyśléć o broni. Podczas mojéj ciesielskiéj pracy, zauważyłem drzewo jedno nadzwyczajnie twarde; wybrałem więc gałąź prostą, długą przeszło na cztery łokcie, i uciąwszy ją z niezmiernym mozołem, zastrugałem śpiczasto koniec. Miałem więc dzidę tak twardą, że uderzając ostrzem w pnie