Strona:PL Daniel Defoe - Przypadki Robinsona Kruzoe.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

się obrzydłą, ze swą zielenią w dniu wigilii, z jakąż radością powitałbym biały całun ojczystego śniegu, rozkoszował się mrozem i skrzepłemi lodem rzekami.
Boże Narodzenie jeszcze smutniéj mi przeszło: deszcz lał jak z cebra, skazany więc byłem na siedzenie w jaskini. Dręczony tęsknotą drugiego dopiero dnia nad wieczorem wyszedłem z domu, gdyż się nieco wypogodziło.
Nowy rok 1660, nadszedł w dni kilka. Powinszowałem sam sobie jak najprędszego wyswobodzenia z bezludnéj wyspy, bo mi nie miał kto winszować. Po południu poszedłem na polowanie; upał nieznośny zmusił mię do wytchnienia w cieniu drzew. Gdy słońce zaczęło mniéj dopiekać, przebiegłem kilka ładnych dolin w głębi wyspy, nieznanych mi dotąd. Nagle wyszedłszy z lasu, spostrzegłem stadko kóz; zadziwiła mię nadzwyczajnie obecność tych zwierząt. Dotąd nigdy ich nie widziałem.
Serce zabiło mi gwałtownie. Któż wie, może w głębi wyspy znajduje się jaka osada Europejczyków hodujących kozy. Natychmiast pobiegłem ku zwierzętom, wabiąc bekiem jak to u nas w zwyczaju, ale kozy w mgnieniu oka pierzchły w zarosłe. Puściłem się za niemi w nadziei że mię doprowadzą do ludzkiéj zagrody, lecz nachodziwszy się nie mało zabłąkałem się wreszcie, co nie tylko zmusiło mię przepędzić noc w lesie, lecz dopiero drugiego dnia nad wieczorem po długiém krążeniu znalazłem mój zamek.
W miesiąc po téj wycieczce, przechadzając się w pobliżu miejsca gdzie mię morze wyrzuciło, z największém zadziwieniem spostrzegłem zielone kłosy, zupełnie podobne do ję-