Nie razto przypadek naprowadził mię na jakiś nowy wynalazek. I tak: razu jednego zbierając w lesie chrust na ogień, zabrałem gałąź z patatami, sądząc że korzenie grube i bulwiaste będą się palić wybornie. Po wygaśnięciu ogniska ujrzałem je nie spalone, ale tylko zwęglone z wierzchu; odarłszy skórkę, znalazłem wewnątrz miazgę żółtą mączastą, wydającą przyjemny zapach: kosztuję, smak bardzo miły, podobny do ziemniaków, których jeszcze wówczas nie znałem, bo dopiero podczas mego wygnania zaczęły upowszechniać się w Anglii.
Od czasu rozniecenia ognia i zrobienia garnków, życie moje wielkiéj uległo zmianie. Nie żywiłem się teraz jak dziki człowiek surowiznami, lecz co dzień na śniadanie miałem garnczek grzanego mleka, a do tego zamiast bułki, ziarna gotowanéj kukurydzy. Na obiad rosół, albo dla odmiany kawał pieczeni to koziéj, to zajęczéj, niekiedy znowu pieczyste z papugi, lub innego jakiego ptaka; deser stanowiły kokosy, ananasy lub banany. Wieczerzę miewałem z mięsnych resztek obiadu, z dodaniem dwóch lub trzech patatów upieczonych w popiele. Przystawki do tych dań stanowiły ostrygi, żółwie lub ptasie jaja na twardo albo na miękko ugotowane, oraz morskie raki, które nie raz po odpływie morza chwytałem.
jeczne, i nie dopuszcza innym częściom mięsnym rozpuścić się w wodzie, czyli jak pospolicie mówią, wygotować się smakowi.