Po ustaniu deszczu, opuściwszy mą kryjówkę, znalazłem się w nader przykrém położeniu. Słońce ukryło się za chmurami, a ja zupełnie zapomniałem w którą stronę iść należy, ani rozpoznać mogłem zkąd przyszedłem. Trzeba było puścić się na los szczęścia. Kilka godzin przeszło na daremném błąkaniu się po lesie, nareszcie ściemniło się ze wszystkiém, i musiałem znowu na drzewie szukać noclegu.
To mię zaniepokoiło niezmiernie, w takiéj gęstwinie można i tydzień błądzić, a tymczasem w domu wszystko zmarnieje. Nakoniec przypomniałem sobie że ktoś opowiadał mi przed laty, że drzewa w lasach zwykle z północnéj strony porastają mchem. Zacząłem pilnie przypatrywać się pniom, i w istocie po jednéj stronie obfitowały w porosty; a ponieważ zamek mój leżał na południu, należało więc iść w przeciwnym kierunku, co téż uczyniłem.
Po całodziennéj prawie wędrówce, rozpoczętéj na drugi dzień, wyszedłem nakoniec z lasu. Niechaj się nikt nie dziwi, że pochód mój tak trwał długo, albo nie myśli, że bór był bardzo obszerny. Przeciwnie, długość odbytéj drogi nie wynosiła więcéj jak sześć mil, ale kto nie przebywał lasów podzwrotnikowych, ten nie ma wyobrażenia, jak mozolnym jest pochód w tych nieprzebytych zaroślach; dlatego téż szedłem bardzo powoli, z mozołem torując sobie drogę nożem, wśród sieci lian i innych powojowatych roślin, zarastających na każdym kroku przejście.
Miejsce na które wydostałem się z lasu, było wybrzeżem morskiém, wcale mi nie znaném. I tu znowu zaskoczyła mię niewiadomość w którą stronę obrócić kroki wypada, ażeby dostać się do domu.
Strona:PL Daniel Defoe - Przypadki Robinsona Kruzoe.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.