Skończywszy tę robotę, nabrałem nieco odwagi i poszedłem na ową wysoką górę, aby się przekonać czy przypadkiem nie zobaczę jakiego statku w pobliskości wyspy; ale obawa czy nadzieja, bo nie wiem jak ją już nazwać, zawiodła mię zupełnie. Powierzchnia morza lśniła się jak zwierciadło, ale na niéj najmniejszéj łódki widać nie było, powróciłem cokolwiek uspokojony.
W parę dni potém puściłem się na zwiedzenie mego folwarku, uzbrojony nową dzidą, łukiem i pełnym kołczanem strzał... ale cóż mi ta broń za bezpieczeństwo dać mogła przeciwko tłumowi dzikich, niezawodnie lepiéj odemnie uzbrojonych? Mimo to pokonałem trwogę i zaszedłem do lasu, oglądając się wszakże na wszystkie strony.
W dolinie znalazłem wszystko w nienaruszonym stanie: jęczmień wzrastał prześlicznie, i można się było spodziewać pięknego urodzaju.
— Ach cóż mi po nim — zawołałem z boleścią, — gdy nie wiem czy go zbiorę; lada dzień horda dzikich Karaibów może wpaść tutaj i obrócić w perzynę zasiewy. O nie! nie!