Zawyły wichry i nawałnice, skutkiem ich wezbrały jak zwykle rzeki. Przykra ta pora z jednéj strony broniła mię zupełnie od najazdu dzikich, ale z drugiéj bardzo nudno upływała: nie miałem czém świecić wieczorami, nie przygotowałem sobie pręcia do wyplatania koszów, ani strun do zeszywania skór. Odzież potrzebowała naprawy, a nawet należało pomyśleć o nowéj. Materyału nie brakowało, ale z czegóż zrobię nici; najdotkliwszym zaś był mi brak mięsa. Co do paszy dla kóz, miałem dosyć słomy jęczmiennéj i łodyg kukurydzowych, nie było więc obawy ażeby jéj zabrakło.
Narzekasz na brak mięsa, a wszakże możesz poświęcić koźlątko, wszak ich jest dosyć.
W saméj rzeczy miałem ośmnaście sztuk trzody, gdyż kozy rozmnożyły się w lecie. Wybrawszy młode koźle, odniosłem je opodal i zabiłem strzałą, bo mi brakło serca nożem tego dokonać. Oprawiwszy je starannie, odłożyłem kiszki dla ukręcenia strun do szycia garderoby, z łopatki nagotowałem wybornego rosołu z kukurydzaną kaszą, a ćwiartka tylna poszła na pieczeń. Cóż to był za wyborny obiad, po tylu dniach przeżytych o lichéj strawie.
Należało jeszcze pomyśleć o pieczeniu chleba: pełne kosze jęczmienia leżały bez użytku, bo w dniach trwogi i to wywietrzało mi z głowy. Nasypawszy zboża do stępy, zacząłem je bić tłuczkiem, a gdy się dobrze zmiażdżyło, przesypywałem śrutówkę do naczynia glinianego. Tak w ciągu pół dnia przysposobiło się tyle, że można było rozpocząć piekarstwo.
Strona:PL Daniel Defoe - Przypadki Robinsona Kruzoe.djvu/220
Ta strona została uwierzytelniona.