Strona:PL Daniel Defoe - Przypadki Robinsona Kruzoe.djvu/221

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ba, rozpocząć, a gdzież masz piec mój mądry człowieku? gdzie drożdże, a wreszcie w jęczmieniu jest tyle ości, że nie wiem jaki to chleb będzie?
Wynalazłszy pomiędzy staremi rzeczami chustkę muślinową ze szyi, uprałem ją i wysuszyłem przy ogniu. Potém zdarłszy kawał grubego łyka, zrobiłem z niego szeroką, obręcz: rozpięty na niéj muślin zastąpił sito, ale że był nieco gęsty, więc znaczna część zboża pozostawała. Trzeba było na nowo sypać je do stępy, i tłuc z taką siłą, że aż pot strumieniami spływał z czoła; ale wytrwałość uwieńczyła mą pracę.
Następnie wygrzebałem dołek na łokieć szeroki i głęboki: spód i boki wyłożyłem płaskiemi kamieniami. Całe trzy dni zeszły na téj robocie, czwartego nareszcie napaliłem duży ogień w dole, a nim wygorzał, zarobiłem mąkę wodą; a dodawszy soli, porobiłem z niéj placki; potem wygarnąwszy węgle i popiół, ułożyłem je na kamieniach rozpalonych, czekając co z tego będzie.
Po paru godzinach placki upiekły się; wydobywszy je z dołu, oczyściłem z popiołu. Prawda że im daleko było do chleba: ciężkie i zbite, bez dziurek zwykłych w chlebie, zapewne nie smakowałyby wybrednemu Europejczykowi, lecz ja nie mając od czterech lat chleba w ustach, jadłem je z największym apetytem, jakby smaczne ciasteczka. Kawał pieczonéj koziny, placek jęczmienny i czarka wody, stanowiły dla mnie prawdziwą ucztę.
Pomimo burzliwéj pory roku, myśl o wylądowaniu dzikich nie dawała mi spokojności. Ile téż razy słońce rozdarło oponę chmur i chwilowa nastała pogoda, zawsze wybiegałem na skałę strażniczą, upatrując karaibskich łodzi, lecz morze