będących stanie. Pończoch za to znalazłem znaczny zapas i parę dobrych perspektyw.
Otworzywszy szafkę kapitana, znalazłem kilkanaście liber papieru, pióra i atrament; tak mię to ucieszyło, że natychmiast pochwyciłem za pióro, probując czy téż nie zapomniałem pisać; ale łzy spadające na papier zalały pierwsze litery. I znowu upadłem na kolana, dziękując Bogu za to odkrycie. Przeglądając daléj, napotkałem kilka książek w pergaminowéj oprawie. Jedna z nich grubsza zwróciła moją uwagę: otwieram... i nie wierzę mym oczom... O Boże! wszak to biblia... Pismo Święte, za którém oddawna tak wzdycham; zdrój pociechy i źródło ulgi dla biednego opuszczonego samotnika. Otworzyłem ją, a pierwsze wyrazy na które padły me oczy, był trzeci wiersz trzydziestego rozdziału księgi Deuteronomium:
Głośny płacz ze łkaniem przerwał czytanie dalsze, przez kilka minut przyjść do siebie nie mogłem, bo téż pierwszy wiersz księgi świętéj zwiastował mi pociechę niewymowną, i przypadł zupełnie do położenia mojego.
Ochłonąwszy z tego wrażenia, zabrałem biblią jako skarb największy i umieściłem na samym środku tratwy, bojąc się aby przypadkiem nie wywróciła się i aby Święte Pismo nie przepadło. Toż samo uczyniłem z papierem i atramentem. Oprócz tego znalazłem kilka paczek piór dobrych trzy scyzoryki, korkociąg, nóż wielki hiszpański zwany machéte, który im służy zarówno na polowaniu, jaki w przebywaniu lasów gęstych do wycinania w nich przejść. Dwie