Strona:PL Daniel Defoe - Przypadki Robinsona Kruzoe.djvu/265

Ta strona została uwierzytelniona.

Widok szczątków ludożerczéj biesiady, nadał dziwny zwrot moim myślom. Przez całą zimę o niczém innem nie marzyłem, jak tylko o zemście nad dzikiemi. Wyszukiwałem sposobów ukarania obrzydłych biesiadników; pragnąłem serdecznie zejść ich podczas szkaradnéj uczty, srogim odwetem pomścić krew przelaną, i na zawsze odebrać im chętkę odwiedzania méj wyspy i wyprawiania na niéj swych obmierzłych obchodów.
Ale jakże tego dokonać. Czyż mogę sam jeden napaść na dwudziestu lub trzydziestu Karaibów, uzbrojonych w strzały i dżiryty; wszak tak samo można ledz od téj broni, jak od kuli lub szabli.
A gdybyś téż podminował miejsce, na którém palą ogień i pieką ciała ludzkie, i gdy żar dosięgnie prochu, wysadził w powietrze z tuzin tych łotrów? Lecz pomysł ten nie był dobrym: najprzód że nie mogłem przewidzieć gdzie ogień rozpalą za drugim razem, powtóre proch mógłby się zawcześnie albo zapóźno zapalić, a w takim razie zepsułbym napróżno kilkadziesiąt funtów tego nieocenionego materyału.
Późniéj przychodziło mi na myśl, żeby zaczaić się w bezpieczném a nie bardzo odłegłém miejscu z kilkoma muszkietami dobrze nabitemi, wypalić ze wszystkich, a na resztę przerażoną niespodziewaną klęską, wpaść z szablą i pobić do szczętu. Przez parę tygodni rozważałem ten pomysł, tak iż kilka razy śniło mi się, jakobym z dzikiemi staczał walkę, a gdy znów wiosna powróciła, kilka razy wychodziłem dla upatrzenia stosownego miejsca na zasadzkę. Umysł zajęty wciąż chciwemi rzezi obrazami, przedstawiał mi mnóstwo ludożerców padających od strzałów. Nareszcie wynalazłem doskonałą kryjówkę: byłto wąwóz biegnący od strażnicy aż ku