wybrzeżu, na którém odbywały się uczty dzikich. Gęsta krzewina zakrywała wybornie wchód do wąwozu. Z strażnicy mogłem doskonale wyśledzić przybycie łodzi, i mieć dosyć czasu, aby przed wylądowaniem Karaibów na wyspę dopaść kryjówki. Ukryty w wielkiém wypróchniałém drzewie, nie widziany przez dzikich, położyłbym z łatwością trupem kilkunastu, zanimby z pierwszego ochłonęli przestrachu.
Przygotowawszy więc cztery muszkiety, umieściłem je wewnątrz pnia wypróchniałego, a co rano z dwoma pistoletami i szablą wychodziłem na zwiady ku wybrzeżom; lecz parę tygodni upłynęło, a dzicy nie pokazywali się wcale. To ostudziło mój zapał nieco, a powoli myśli zaczęły brać inny kierunek.
— Chcesz karać ludożerców — mówiłem sam do siebie, — a rozważ czy masz do tego prawo? Cóż oni winni, że pogrążeni w ciemnocie, hołdując starym zwyczajom, a może przepisom religijnym, robią tylko to samo co robili ich ojcowie, i czego się od nich nauczyli; rozważno jak postępują twoi bracia Europejczycy, niby to oświeceni i wykształceni: ile oni w niepotrzebnych i niesprawiedliwych wojnach ludzkiéj krwi przelewają, niszczą miasta i pustoszą krainy całe. Przypomnij sobie z jaką odrazą każdy uczciwy człowiek wspomina nazwiska Korteza, Pizarra, Almagra i innych rabusiów hiszpańskich, którzy tysiącami mordowali Indyan, nie uważając nawet tych biedaków za ludzi[1]. Powiedzże mi teraz, kto cię zrobił sędzią i katem Karaibów, nie wie-
- ↑ O okrucieństwach wywieranych przez Hiszpanów w Ameryce, podaliśmy obszernie w dziełku dla młodzieży pod tytułem: