Piętaszek spojrzał na mnie, jakby zapytując co czynić daléj; skinąłem: odrzucamy wystrzelone muszkiety i chwytamy za strzelby.
— Baczność! — zawołałem wymierzając, — cel! pal!
Tym razem jeden tylko legł bez życia i jeden ciężko ranny powalił się na ziemię, lecz kilku innych krwią okrytych wyło z boleści; wkrótce trzech padło z osłabienia obok swych towarzyszy. Pozostali straciwszy całkiem przytomność, biegali tu i owdzie przeraźliwie krzycząc.
— Za mną! — zawołałem.
Z szablą na temblaku i odwiedzionemi pistoletami wybiegam z za wzgórka, Piętaszek nie daje się wyprzedzić. Na ten widok czterech dzikich wskakuje do łodzi i odbija od brzegu. Piętaszek puszcza się za niemi i wpadłszy po za kolana w wodę, pali do nich z obu pistoletów. Dwóch wpada w morze, ale pozostali robią ze wszystkich sił wiosłami.
Pędzę najprzód do Europejczyka, rzucam mu siekierę i pistolet i podaję łyk rumu. Już tylko nogi miał związane: