Przez całą noc część osadników ubranych i uzbrojonych spoczywała, podczas gdy druga odbywała straż. Don Juan spał na skale, od czasu do czasu wstając i spoglądając w stronę, gdzie dzicy obozowali. Las nie dozwalał widzieć ich, lecz jasna łuna świadczyła, że palili ogniska. Postępowania tego nie mogli sobie osadnicy wytłumaczyć.
O wschodzie słońca wódz hiszpański wyszedł sam na zwiady w towarzystwie jednego z Anglików. Dotarłszy do krańca lasu, ujrzeli obóz dzikich, którzy ani myśleli odpływać, ale byli zajęci pieczeniem patatów. Nie widać było pomiędzy niemi jeńców przeznaczonych na pożarcie, co nie mało zadziwiło Don Juana. Przez cały dzień osadnicy mieli się na ostrożności, a gdy noc zapadła, wysłali ojca Piętaszka z poleceniem, aby wkradłszy się do obozu dzikich, mógł ich zamiary wybadać. Powrócił on nad ranem, dokonawszy pomyślnie swego posłannictwa. Dzicy przybyli na wyspę w celu wynalezienia jéj mieszkańców, zabrania ich i pożarcia. Kiedy bowiem ostatni raz wyprawiali tu swoją wojenną ucztę, jeden z nich dostrzegł chaty angielskie, lecz dopiero na morzu powiedział o tém innym.
Wiadomość ta rozeszła się w całém pokoleniu, które postanowiło zrobić wyprawę: dla tego zaś jeszcze nie rozpoczynali kroków wojennych, że miały im lada chwila liczniejsze nadpłynąć posiłki.
Jakoż na drugi dzień rano dostrzeżono z strażnicy dwadzieścia jeden czółen, na których znajdować się mogło około stu pięćdziesięciu Karaibów, tak iż cała potęga przenosiła dwieście głów. Wypadek ten nie mało zmieszał osadników, gdyż nie łatwo było pokonać tak przeważnego nieprzyjaciela, pomimo że był licho uzbrojony.
Strona:PL Daniel Defoe - Przypadki Robinsona Kruzoe.djvu/357
Ta strona została uwierzytelniona.