nikomu z zamku. Po spożyciu zapasów nie pozostałoby Hiszpanom jak zginąć z głodu, albo téż uderzywszy z rozpaczą na Karaibów, poledz od ich broni.
Na szczęście dzicy nie mieli tyle przebiegłości. Wrząca krew nie dopuściła im czekać cierpliwie pewnego upadku nieprzyjaciół. Na drugi dzień zaraz po wschodzie słońca, wyruszyli z lasów dla powtórzenia wczorajszéj walki.
Za przybyciem na pole bitwy, oglądali się dokoła napróżno śledząc nieprzyjaciela. Radosne wycia oznajmiły Hiszpanom, iż Karaibowie sądzili że osadnicy nie odważą się dalszéj próbować walki. Wódz z czerweném piórem długo do nich przemawiał, znać zagrzewając do wytrwałości, poczém łańcuchem jakby obława myśliwych ruszyli w zarośle. Las jednak był tak gęsty, że dobra godzina upłynęła, zanim pierwsi wojownicy indyjscy wynurzyli się z zarośli. Załoga powstrzymała się z strzelaniem, ażeby wtenczas dopiero dać ognia, kiedy nieprzyjaciel nie będzie zasłonięty krzewiną.
Ale Karaibowie wyrzuciwszy mnóstwo strzał, z niewypowiedzianą szybkością przebiegli przestrzeń na sto kroków szeroką, przedzielającą lasek od zamku. Zagrzmiały strzały Europejczyków, lecz ponieważ dzicy pędzili w rozsypce, zaledwie kilku obaliły, reszta poczęła wdzierać się na mur i palisadę. Wprawdzie kule pistoletowe, halabardy i topory zwaliły najzuchwalszych zapaśników, lecz inni nie dali się tém odstraszyć i darli się śmiało naprzód. Zguba Europejczyków zdawała się nieuchronna: postanowili przynajmniéj drogo sprzedać życie, gdy wtém jedna z Karaibek, znać dobrze świadoma obyczajów swego plemienia, wymierzyła strzałę na wodza z czerwoném piórem, który stojąc na szczycie ostro-
Strona:PL Daniel Defoe - Przypadki Robinsona Kruzoe.djvu/362
Ta strona została uwierzytelniona.