Strona:PL Daudet - Mała parafia (2).pdf/210

Ta strona została skorygowana.

jącej w powietrzu dziwnem było i niewytłómaczonem wzdęcie ich żagli, napięcie sznurów i lot tak szybki, iż skrzypiały i drżały wysokie maszty a potężny dech poprzedzał je, biegnąc przed niemi. Wysoko rozpięte żagle, białe, ryże i brunatne wionęły w niebieskości powietrza, jak olbrzymie ptasie skrzydła a w miarę zbliżania się do mety wzbijał się okrzyk, wydawany przez załogę każdej łodzi, mijającej w rozpędzie stojący na kotwicy statek, z którego spoglądała Lidia. Jedna z łodzi, zawadziwszy o jego bok ociężały, odbiła się, zatrzeszczała, jakby rozpaść się miała, lecz okręciwszy się na miejscu wśród krzyku patrzących, sunęła dalej. Trwało to niedłużej, jak mignięcie błyskawicy, lecz Lidia wyraźnie ujrzała twarze ludzi siedzących w łodzi, twarze czarne, spalone słońcem i morskim wiatrem, nabrzękłe od wódki a teraz konwulsyjnie strwożone, z oczami szaleńców. Po za łodziami biorącemi udział w wyścigach, jechał jacht połyskujący jak srebrna szara koncha. Należał on do bogatego amerykanina, który przybył dla przypatrzenia się wyścigom. Na widok tego jachtu, przypominającego swą wytworuośeią „Bleu-Blanc-Rouge“, Lidia pobladła i poczuła szybsze bicie serca. Amerykanin sam kierował sterem i chociaż długa jego postać, oraz twarz pospolita nic nie miały wspólnego z wdzięczną, ładną sylwetką Karlexisa, oczy Lidii zamgliły się łzami.