Strona:PL Daudet - Mała parafia (2).pdf/240

Ta strona została skorygowana.

przynieść filiżankę gorącego mleka i odprawiła Rózię ze swego pokoju, chcąc pozostać w nim samą i nacieszyć się ze swego powrotu. Z rozkoszą spoglądała na ściany i meble, do których się stęskniła, wsłuchiwała się w odgłosy dolatujące ją z gościńca: „królicze skórki... gałgany i żelatwo, kupuję królicze skórki!...“ Od lat trzydziestu znała ten głos handlującej tym towarem kobiety, zjawiającej się z nadejściem jesieni, wiedziała, że ta wioskowa gałganiarka ma kawałek gruntu, który sama uprawia podczas wiosny i letniej pory. Na pół drzemiąc, słyszała, jak głos gałganiarki oddalał się i znikał a piskliwe głuche jego dragania przypominały jej różne wydarzenia zaszłe lat ubiegłych; majaczyły się ich roje w głowie zasypiającej pani Fenigan a wołanie: „królicze skórki... stare żelaztwo, gałgany!“ — kołysało ją do snu bezpiecznego pod domową strzechą.
Wtem, dwukrotne i dobrze jej znane pukanie do drzwi zbudziło ją nagle, serce jej zabiło silnie i, roztworzywszy oczy, spytała:
— To ty Ryszardzie... chodź... możesz wejść!..
Przy pożegnaniu nie rzekli do siebie ani słowa i zaledwie zlekka pocałowali się w ostatniej chwili. Przez ubiegłe pięć tygodni, ani razu nie odezwali się do siebie listownie. Teraz jeszcze, ujrzawszy pochmurną, gniewną twarz syna, pani Fenigan nabrała przekonania, iż nie złagodniał, nie spokorniał. Lecz nie zasmuciła się tem, tylko uśmiechnęła łagodnie. Zatrzymała go przy