Strona:PL Daudet - Mała parafia (2).pdf/286

Ta strona została skorygowana.

trwożną, zupełnie niepewną, jakieś przeczucie szeptało jej, iż szczęście było tuż blizko, lecz oddaliło się. Byle tylko nie nazawsze!...
Idąc do pawilonu, tuliła się do Ryszarda, lękając się własnych myśli, lecz spędzała swój niepokój na ciemność nocy, ślizgość ulicy, na psy spuszczone z łańcucha a każdy z tych powodów służył jej za przyczynę nowego przytulenia się bliżej, coraz bliżej serca swego męża.
— Dawniej nie byłaś taka lękliwa — rzekł do niej, nie zważając i nie odpowiadając na jej przymilania się do niego.
— Może byłam mniej nerwowa. — A ciszej dodała: — Jestem nerwowa, bo wiele cierpiałam.
Chciała temi słowy wywołać współczucie, litość w sercu Ryszarda. Lecz on pozostał obojętny.
Weszli najpierw do pracowni, gdzie czekał na nich ogień zapalony w kominku, oraz lampa, której żółty płomień wskazywał drogę prowadzącą z pałacu do pawilonu. W pokojach na górze, też palił się ogień. Lidia byłaby wołała iść zaraz do dawnego ich pokoju, lecz Ryszard chciał ją mieć przy sobie, patrzeć na nią i cieszyć się rzeczywistym jej widokiem, właśnie tutaj, w pracowni, gdzie tyle się natęsknił, gdzie tyle przecierpiał w czasie jej nieobecności.
— Tutaj byłem najnieszczęśliwszy... Siadałem w tym fotelu i patrząc na gościniec, na zakręt