Strona:PL Daudet - Mała parafia (2).pdf/294

Ta strona została skorygowana.

cko; słowa jego były pełne uczucia, chwilami jednak wybuchały buntem.
— Przebacz mi... przebacz najdroższa... Czuję, iż czasami chwyta mnie szaleństwo... lecz bądź wyrozumiała... nie moja w tem wina, lecz tego nędznika... tego łotra...
— Dlaczego o nim wspominasz... przestań o nim myśleć... przecież wszystko już minęło, on przestał dla mnie istnieć... uważam go za trupa.
— Ach, jakże bylibyśmy szczęśliwi, gdyby on naprawdę był tylko trupem!... Lecz niestety, on żyje... on będzie ciebie śledził... będzie chciał ciebie widzieć... Niechajże się mnie strzeże! Bo jeżeli go napotkam, to zabiję jak wściekłego psa... O, nikt mi go nie wyrwie... zduszę... zabiję nędznika...
— A ja ci dopomogę... bo też pragnę się pomścić za krzywdę doznaną... za krzywdę tak srodze na mnie ciążącą i pozbawiającą mnie twojej miłości...
Szepcząc te słowa, zawisła na szyi Ryszarda a domówiwszy ich, opuściła się w tył na poduszkę. On patrzał na nią, żałując nieledwie, iż nie potrzebuje zdobywać jej uścisku i pieszczoty; to znów mu się zdawało, iż gorętszą namiętnością mogła go zdobyć i na zawsze odzyskać. Mięszanina uczuć, wzburzenie, miłość i nienawiść, miotały Ryszardem. Zaczął mówić. On, zawsze małomówny, rozpoczął monolog zdaniami urywanemi, to okresami niezwykłej długości, po-