— Spojrzyjcie sąsiedzie... teraz i na milę ztąd będzie można przeczytać.
Cofnął się w bok, by sąsiad mógł podziwiać pomalowane na świeżo litery na otynkowanym murze, po prawej stronie wielkiej bramy.
Napis ten streszczał dramat małżeński, którego nikt w okolicy dobrze nie znał. Wiedziano tylko, że p. Mérivet, po śmierci żony, którą kochał do szaleństwa, zbudował ten kościół wprost swojej posiadłości i że miał o nim pieczę wespół z kucharką swoją, jako odźwierną, i swoim lokajem, jako zakrystyanem. I ambicyą jego było, by kościół ten był w niedzielę pełny, by szereg pojazdów stał przed bramą, a tłum ludzi zamieniał powitania i grzeczności, gdy wikaryusz z Draveil, od którego zależą Uzelles, przybywał o dziewiątej na odprawienie krótkiej mszy. Z powodu tego to nabożeństwa niedzielnego właśnie zatrzymał przechodzącego Fénigana, by mu się poskarżyć na mieszkańców zamku. Czy to się godzi, żeby te panie jeździły na mszę do Draveil, albo też do przytułku sierocego w Soisy, gdy tutaj, bliziutko...
— To źle, mój sąsiedzie, bardzo źle, — nalegał