bez trudu, wprowadził je do pierwszego rzędu widzów i postawił wielką, latarnię na ziemi przed niemi, pomiędzy podwójnem kołem kinkietów i lampionów, rzucających na tancerzy światło czerwonawe, kopcące. Na placu jaśniało kilka podobnych świateł, a nadto płonęły latarnie wszystkich bryczek, wózków, wozów, szarabanów, berlinek, dyliżansów, które przywiozły mieszkańców okolicznych folwarków, wiosek i wsi, i tworzyły w półcieniu niejednostajną i ruchomą estradę, gdzie tłoczyły się sylwetki, gestykulując.
Lubię ja lubię spódniczki czerwone
A jeszcze więcej zielone.
Śpiewki miejscowe, śpiewane przez głosy ochrypłe i słabe rybaków i rybaczek, przy miarowem dreptaniu ciężkich trzewików przewodziły, a z tego wiru pstrego grubego sukna, rozgrzanej wełny, z pośród tych śmiechów i tych oddechów, unosiła się fala ciężkiego powietrza, mieszająca się z pyłem deptanej ziemi, z dymem fajek i lampionów. Niekiedy odrywała się część świetlanego otoczenia i jakiś zakątek uroczystości pogrążał się w cieniu; to odjeżdżał powozik, dyliżans, unosząc swoje latarnie i piosnki, których odgłosy tonęły w sieci krzyżujących się uliczek:
Spódniczki czerwone,
Spódniczki zielone,
Oj, te zielone,
Moje ulubione.