Stopniowo plac stawał się niemal czarny. Koła tańczących, przerzedzone, złączone już w jedno, kierowały się jedynie dopalającemi się lampionami i gwiazdami, które można było nareszcie dostrzedz, jak również dosłyszeć było teraz można łoskot fali morskich, dochodzący z tamtej strony półwyspu. Tworzył on niby akompaniament basowy do piosenki, którą tańczący zaintonowali w przyśpieszonem tempie:
Drewek nazwozimy
Z lasu królewskiego,
W piecu napalimy
Dla kochania mego.
Ciężkie spódnice powiewały z głośnym szelestem, głosy wpadały jeden w drugi, zadyszane, — w ciemnym rogu placu wiatr śpiewał i wirował samotny.
— Wracajmy, — szepnęła Lidya, szczególna trwoga, która ogarnęła ją w dniu przyjazdu, w tem oknie hotelowem tam, w górze, ścisnęła jej serce powtórnie.
Agaryta podniosła latarnię i wracały przez owe ciasne drogi szuanów, gdzie snuły się po murach cienie przechodniów, gdzie pijani, stoczywszy się w rowy, zasypiali, nucąc zwrotkę piosnki, przerywaną przez czkawkę:
Niech się drewka palą
Dla kochania mego,
Spijże, śliczna lalo,
Aż do dnia białego.
Psy folwarczne szczekały za zbliżeniem się ko-