Strona:PL Daudet - Mała parafia (tłum. Neufeldówna).djvu/227

Ta strona została przepisana.

— Tak, mój drogi, — odpowiedziała młoda kobieta, — bez przekonania.
Na dole głos dzwonu oznajmił koniec lekcyi. Piskliwe wrzaski, głośne śmiechy unosiły się z ogródka i obijały o szyby wraz z gałęźmi modrzewiu, uginającemi się pod śniegiem.
— Nasze dziewczynki pójdą zaraz na modlitwę, — zwróciła się siostra Marta do pani Fénigan i jej syna; — jeśli więc państwo chcą uniknąć spojrzeń, niedyskrecyi...
— Chodźmy, — rzekł Ryszard z trudnością.
Postąpił ku żonie; porwała go szalona żądza ujęcia oburącz jej główki, a ona już zbliżała czoło, zamykała drżące powieki, gdy podał jej poprostu na pożegnanie palące swoje dłonie do uścisku.
Gdy syn i matka powrócili do Uzelles, okna Pawilonu płonęły na końcu ciemnego szpaleru, a światło ich przyćmiewał odblask śniegu, pokrywającego ziemię i drzewa. Przygotowana tam była mała uczta na cześć pogodzenia małżonków.
— Nie chodź tam, sprawi ci to za wielką przykrość, — rzekła pani Fénigan, i Ryszard wszedł za nią do salonu, gdzie czekał Napoleon Mérivet, którego zaprosiła na wieczór, nie chcąc jeść obiadu samotnie.
— No i cóż? a gdzie żona? — zapytał biednego człowieka poczciwiec, który stał przed kominkiem i suszył mokre, dymiące buty.
— Nie mogłem... nie mogłem, — odparł Ryszard cicho i gwałtownie, gdy matka ruchem prosiła sąsiada o dyskrecyę.