Zimne jak lód były dłonie i lica młodej kobiety, gdy zbliżyła się do pani Fénigan na dobranoc. Ryszard powiedział żonie: „Spróbujmy... Jak się nie da, wyjadę.“ I od chwili gdy powróciła, w ciągu długiej popołudniowej przechadzki po parku i sadzie, podczas obiadu, wieczorem, ani jeden wyraz, ani jedno spojrzenie, ani jedno uściśnienie ręki nie przypomniało przeszłości. A sposobności jednak nie brakło: ale zdawało się, że Ryszard dokładał tyle niesłychanej dobroci i delikatności by ich unikać, że Lidya, przybywszy bez wielkiej nadziei, zaczynała wierzyć w powrót do wspólnego życia i szczęścia. Wierzyła coraz bardziej w miarę jak zbliżała się godzina spoczynku.
Silna swoją urodą, szczerością swoich postanowień, myślała:.Niech go tylko mam, niech go trzymam, pewna jestem, że mi pozostanie.“ Tylko od tego przeklętego przypomnienia karnawału, ogarnęło ją przeczucie, że szczęście, takie już bliskie, mogło jej się jeszcze wymknąć. To też jakże się tuliła do Ryszarda w ciemnej alei! Co chwila noga, poślizgująca się, skutkiem gołoledzi, dawała jej powód do opierania się; węszenie wielkich brytanów, spuszczonych z łańcucha, które podeszły ku nim z głębi parku, chrzęst gałęzi zlodowaciałych, łoskot drzwi namiotu, podrywanych przez wicher, wszystko to przyprawiało ją o nerwowe drgania i rzucało, wylękłą, na serce męża.
— Pamiętam cię odważniejszą, — rzekł łagodnie, nie odpowiadając wszakże na jej uścisk.
— Mniej nerwową może, mój drogi, — a cichutko dodała: — Dużo przecierpiałam, widzisz. — Spodziewała się współczucia, lecz się zawiodła.
Strona:PL Daudet - Mała parafia (tłum. Neufeldówna).djvu/234
Ta strona została przepisana.