się jaja na pokarm dla bażantów. Widocznie spłoszył jakiegoś złodzieja.
Nie zastanawiając się nad tem, Ryszard szedł dalej, a w miarę jak zbliżał się do domu przyśpieszał kroku i znalazł się niebawem w rotundzie Dębu-Przeora, zkąd rozchodziło się kilka dróg; na końcu jednej z nich widniała brama jego parku. Zdaleka dostrzegł, że ta, zazwyczaj zamknięta, była otwartą a panował tam ruch, który go zadziwił. Ludzie wychodzili z parku, biegnąc, i skręcali na prawo w las, gdzie widać było zgromadzenie, niby ciemną i ruchliwą plamę na oświetlonej słońcem polance. Ryszard skierował się w tę stronę, bardzo zaintrygowany grobowem milczeniem tego tłumu. Była tam cała okolica, — Soisy, Draveil, gajowi, żandarmi. Cóż się to stało? Coś smutnego z pewnością, skoro jednocześnie z nim przybywał wózek Foucarta, podskakujący na ubitej drodze węglarzy.
— Pan Ryszard, — odezwał się ktoś.
Na te słowa tłum rozstąpił się z szacunkiem i Fénigan ujrzał stojących z boku, zbitem gronem, sędziego Jana Delcrous, jego pisarza, lekarzy z Soisy i z Draveil, którzy rozmawiali pocichu z panem Aleksandrem przed rozciągniętą na trawie nieruchomą postacią; widać było tylko jej nogi w wysokich kamaszach, resztę ciała zasłaniał i ukrywał wielki żółty parasol.
— Ach! kochany panie Fénigan, to okropne, — szepnął sędzia zimnym tonem urzędowym, podając rękę Ryszardowi bez żadnego zdziwienia na jego widok.
Reszta panów powitała go również, wszyscy mieli
Strona:PL Daudet - Mała parafia (tłum. Neufeldówna).djvu/276
Ta strona została przepisana.