Strona:PL Daudet - Mała parafia (tłum. Neufeldówna).djvu/299

Ta strona została przepisana.

łam wszystkich w salonie cisnących się dokoła niego, zaciekawionych.
— Co to nas ostatecznie obchodzi? — rzekł Ryszard z namiętną tkliwością. I, obejmując pełne ramię, osłonięte lekkim muślinem, tuli je do swego ramienia. — Tak dobrze tutaj...
Dokoła nich, w miarę jak słońce się zniża, unosi się coraz silniejsza woń lewkonii żółtych, purpurowych, liliowych; goździki roztaczają upajający zapach, a śród tych fali woni i barw jaskrawych, roje drobnych motyli, szukających orzeźwienia, wirują niby błękitne iskry tuż nad świeżo polanemi kwiatami.
— Och! tak, dobrze tutaj, — wzdycha Lidya, opierając głowę na ramieniu męża z dziecięcą zalotnością a sercem ściśniętem śmiertelną trwogą.
Zdumiona jego spokojem wobec tego wszystkiego, co im grozi, zapytuje siebie: „Czego się spodziewa? skąd czerpie odwagę?.. Jeszcze gdyby to można być pewnym, że się pozostanie razem, że się wspólnie odcierpi i odpokutuje... Ach! biedny, drogi, kochany.“
Ryszard zaś, oswobodzony przez śmierć Karola od ciężaru, który mu tak długo przytłaczał serce, rozkoszuje się promienną pięknością żony, tak samo jak się upaja wspaniałością nieba i widnokręgu; ale trwoga, malująca się w cudnych, wpatrzonych w niego perłowych oczach, drażni go, doprowadza do rozpaczy.
— O! już tak nie wzdychaj... Lidyo, słuchaj, co tobie?.. Skoro jesteśmy sami we dwoje, tak blisko siebie...
— Niedosyć sami, mój Ryszardzie, niedosyć blisko na to, co mamy sobie do powiedzenia.