— Dlaczego?
— Mój syn jedzie z żoną do Ameryki. Dzieci chcą, żebym im towarzyszył, ale jak... jak załatwię rachunek z sądem.
Książe poruszył się na fotelu.
— Z sądem? A cóż ci się stało?
— Szkaradna sprawa.
— Wytłómacz się.
— Nie wiem, czy potrafię, — odpowiedział szeptem leśniczy.
Oparł się o kominek, drżąc tak silnie, że lufa strzelby, zawieszonej na jego ramieniu, uderzała o marmur. Musiał się wyprostować, by opowiedzieć swoją przygodę. Przygoda to prosta i ponura. Odkomenderowany w nocy z piątku na sobotę na obławę kłusowników, wracał około godziny drugiej nad ranem, gdy z okna jego domu wyskakuje jakiś człowiek, o kilka kroków przed nim, na dziedziniec Pustelni. Ciemno było zupełnie. Sądząc, że to złodziej, Santecoeur strzela, powala człowieka, a gdy się zbliża, by zobaczyć, kto to taki...
Groźny głos przerwał opowiadanie:
— Kłamiesz.
Leśniczy drgnął pod obelgą:
— Panie jenerale!
— Mówię ci, że kłamiesz. Nie w ten sposób zabiłeś księcia. Wiem o tem, wiem, coś zrobił, tak dobrze, jakgdybym był twojem sumieniem; tylko chce to usłyszeć od ciebie samego. No, mów... albo nie, czekaj.
Zawołał głośno:
Strona:PL Daudet - Mała parafia (tłum. Neufeldówna).djvu/327
Ta strona została przepisana.