skłębiał przed nią wirujące zeschłe liście, a szelest ten dawał jej złudzenie pościgu pod drzewami, odgłosu kroków, dążących za nią. Kilka razy odwróciła się, usłyszawszy wyszeptane imie swoje:
— Lidyo... Lidyo...
Bez najmniejszej obawy, z wyciągniętemi przed siebie rękoma, podeszła prosto do ławki, z której odzywał się głos dobrze znany.
— Karolku!.. ty!..
Siedział tam od dwóch godzin, śledząc dokoła, czekając na nią, pragnąc się z nią pożegnać, z nią samą tylko. Jak on drżał, ten malec kochany! Skargi jego tonęły we łzach; szlochał jak prawdziwe dziecko, a Lidya usiłowała powstrzymać te łkania, przyciskając mu do ust dłoń, lub koronkę, którą miała nagłowie. Wreszcie, obawiając się, by go nie usłyszano z pawilonu, weszła z nim do ciemnego parku, ale wnet psy, spuszczone z łańcucha, rozpoczęły swój piekielny wrzask.
— Do namiotu, — rzekło małe książątko przyciszonym głosem.
Miał na myśli ów dawny skład narzędzi, który Ryszard przerobił na salę fechtunku, kazawszy oheblować i polakierować belki sufitu i ściany sosnowe, przykryć podłogę matami i ustawić dywanowe wschodnie meble.
Ach! gdyby Lidya mogła była widzieć uśmiech Karolka, skoro weszli do namiotu, do którego pociągał ją przebiegle od pięciu minut. Ale całkiem zajęta pocieszaniem go, uspokajaniem, jakże mogła powziąć podejrzenie o tej przedwczesnej nikczemności? Drzwi zgrzytnęły; martwe liście
Strona:PL Daudet - Mała parafia (tłum. Neufeldówna).djvu/54
Ta strona została przepisana.