gromadę rajtarów niemieckich, nieszczęśliwy Bompard zrobił przy oddawaniu szpady tak zagadkową minę, że zamiast »wszystko stracone prócz honoru — zdawał się raczej mówić: »Dajcie mi spokój, moi kochani! Ale Taraskończycy nie wchodzili w szczegóły i oczy wszystkich błysnęły łzami patryotycznego uniesienia.
Te widowiska, śpiewy, słońce, oświeżający powiew z Rodanu, wystarczyły do zawrócenia głów. Obwieszczenia rządowe podniosły zapał do najwyższej potęgi. Na Esplanadzie schodzili się ludzie z groźnym wyrazem twarzy, z zaciśniętymi zębami, ciskający słowami, jak kulami. Rozmowy czuć było prochem. W powietrzu pachniała saletra. Zwłaszcza w kawiarni Komedyi, podczas rannego śniadania, trzeba było słyszeć tych wrzących Taraskończyków.
— Cóż u licha myślą sobie ci Paryżanie z tym swoim generałem Trochu?... Czy nie potrafią wyjść z miasta?... Łajdak pierwszego gatunku!... A! żeby to tak w Taraskonie! Trrr!... Jużby oddawna przełamano linie pruskie!
I podczas kiedy Paryż dławił się chlebem owsianym, ci panowie pożerali soczyste kuropatwy, oblewając je dobrem winem papieskiem i podjadłszy smacznie, osmarowani sosem aż po same uszy, krzyczeli jak głusi, uderzając o stół:
— Ależ zróbcie już raz tę wycieczkę i przebijcie się!... i naprawdę mieli słuszność.
Tymczasem najście barbarzyńców posuwało się z dniem każdym coraz dalej ku południowi. Dijon oddał się, Lyon