piec pobladł cały. Ale zaraz, wracając do usłyszanego opowiadania, zapytała:
— Ojciec pański nie był jednak szlachcicem?
— O, nie... Był to człowiek niskiego, skromnego stanu... zwykły tkacz.
— To szczególne... rzekła w zamyśleniu.
Jego odpowiedź dala im asumpt do podjęcia wieczystej dyskusji. Królowa nie lubiła ludu, nie rozumiała go i czuła jakiś lęk fizyczny. Uważała, że jest brutalny i przerażający zarówno w uciesze, jak i w zemście. Nawet podczas uroczystości koronacyjnych, miodowego miesiąca panowania, bała się tych tysięcy rąk, co, wzniesione na znak powitania, trzymały ją jak gdyby na uwięzi. Nie potrafili się nigdy zrozumieć: łaski, względy, jałmużna szafowane przez nią były niby przeklęty posiew ,niezdolny do kiełkowania, choć winy nie ponosiła tu ani jałowość gleby ani bezpłodność nasion.
— Tak, wiem dobrze... lud budzi lęk w Waszej Królewskiej Mości, która go nie lubi, a raczej nie zna... Ale proszę spojrzeć dokoła, na te aleje... A przecież tu przechadza się właśnie i bawi najgroźniejsze z przedmieść paryskich, skąd pędzą rewolucje, wyrywając z bruku kamienie... Jak ci wszyscy ludzie wyglądają poczciwie i naturalnie!... Jakże się cieszą tym dniem wypoczynku i słoneczną pogodą...
Z szerokiej alei, którą lando jechało stępa, widać było pod kępami ledwie rozkwitłych polnych hijacyntów śniadania rozłożone na murawie: bieliły się talerze pośród otwartych koszyków, a z zieleni wynikały, niby wielkie piwonje, grube szklanki napełnione winem. Na gałęziach wisiały szale i kurtki, w cieniu drzew czytano, odpoczywano lub nawet zajmowano się szyciem: na polance migały tanie stroje
Strona:PL Daudet - Spowiedź królowej.djvu/153
Ta strona została przepisana.