szę moją oddałem tobie jedynej... na wieki. Mam tylko jedną myśl, jedno pragnienie, jedno marzenie: twoje szczęście...
Pozwól mi pani ratować cię... pozwól mi uczynić cię szczęśliwą!
I wziąwszy jej ręce, przyłożył je do swych ust gorących i okrył pocałunkami.
Pod wrażeniem tych słów namiętnych, dziwny jakiś dreszcz, jakby prąd elektryczny przebiegł całe jej ciało, uczuła zawrót głowy i opuszczając powieki, szeptała bezwiednie:
— Moja matka... matka...
— Ach! — mówił rzeźbiarz — ściskając jej drobne, drżące ręce, nie wzywaj matki, oby Bóg dał, by nie prędko wróciła; twoja matka jest twoim wrogiem... ja zaś pragnę twego zbawienia. Ale żebym mógł działać, potrzeba nam się porozumieć, potrzebuję pomówić z tobą, nie obawiając się, że kto nas usłyszy.
— Ale jak? — zapytała Teresa, którą zapał młodego rzeźbiarza zaczynał upajać.
— Ach, gdybym znalazł sposób...
— Czyż jest jaki?
— Gdybym śmiał...
— Cóż więc?
— Błagał bym cię na kolanach, byś w tej chwili ujechała ze mną — i lekk pociągnął ją ku sobie.
Nagłym ruchem cofnęła się i wyrwała swe ręce.
— Jechać z panem?... — zawołała przerażona. — Nigdy! nigdy!
Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/107
Ta strona została skorygowana.