bez granic, przyrzeknij ml, przysięgnij, że nikogo nie będziesz kochać... tylko mnie!...
Ostatnie słowa wymówił z tą namiętnością i egzaltacją, która wśród jego kolegów wywoływała żarty i przepowiednie warjactwa.
Teresa oniemiała ze wzruszenia, nie wypowiedziała wymaganej przysięgi, ale spojrzała nań wzrokiem, który przeniknął go aż do serca.
Pochwycił jej ręce i po raz drugi przycisnął je do ust swoich.
— Idź pan już... idź... — prosiła go natarczywie.
— Tak prędko!
— Potrzeba!
— Dlaczego?
— Ależ pomyśl pan... jeżeli mama nadejdzie...
— Tak... prawda... jestem posłuszny, widzisz, oddałam się, ale zobaczę cię wkrótce, w sobotę na balu. Miej ufność we mnie, Tereso, nie wydadzą cię za mąż przeciw woli twojej... kocham cię... ubóstwiam cię... będę czuwać nad tobą.
— Tak... wierzę panu, ufam... Ale idź już, idź — błagam pana — powtórzyła głosem ledwo zrozumiałym.
— Myśl, że matka może się zjawić lada chwila i spostrzedz ich razem, przerażała ją.
Na ten raz Gaston był posłusznym.
Przyciągnął Teresę mimo jej oporu, przycisnął do serca, poczem oddalił się krokiem niepewnym, chwiejnym i wsiadł do powozu, pozostawiając młode
Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/109
Ta strona została skorygowana.