mnie kocha i chce mnie uratować, a cała moja nadzieja w nim tylko! Rozumie się, iż biedne dziewczę, mówiąc podobne słowa, kochało go już całą duszą.
Powróćmy do Eugenji Daumont. Opuściliśmy ją gdy wchodziła do domu przy ulicy Argenteuil. Na schodach prowadzących na pierwsze piętro, spostrzegła schodzącego zeń człowieka lat około sześćdziesięciu.
— To ja — rzekła — dzień dobry panu.
— Ach, to pani, witam panią — odrzekł spotkany z uśmiechem i podał jej rękę.
— Czy jesteś pan sam?
— Sam, proszę wejść.
Pani Eugenja weszła do obszernego i ładnie umeblowanego pokoju i podniosła woalkę.
— Zawsze piękna — szepnął gospodarz mieszkania — lata prześlizgują się po twarzy pani, nie zostawiając śladów.
— Pochlebca — odpowiedziała Eugenja z przymileniem.
— Mówię co myślę! — widzę panią dziś taką, jaką widziałem niegdyś w owych dniach, nigdyn niezapomnianych...
— Cicho! — przerwała pani Daumont, kładąc mu palec na usta. — Nie zapominaj mi pan błędu, który często sobie wyrzucałam. Ach! byłam winną Wtedy... bardzo winną...
— A ja byłem tak szczęśliwy! Czy możesz mi
Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/111
Ta strona została skorygowana.