dającej się z pani Daumont i Teresy, Rittera i pana de Loigney.
Przyjaciel Gastona i bankier skinieniem głowy powitali się wzajemnie.
— Znasz tego pana? — zapytał żywo rzeźbiarz.
— Byłem z nim kilka razy w pracowni Clesingera...
— Jak on się nazywa?
— Baron Jerzy Ritter.
— Co za jeden?
— Bankier i do tego miljoner. Dziwna rzecz, że nie znasz tego nazwiska.
— Nie jestem kapitalistą, abym miał znać nazwiska bankierów! — Czy żonaty?
— Był nim, lecz owdowiał.
— Ach! więc rozumiem! — rzekł Gaston przez zęby.
— Co rozumiesz?
— Nic... nic...
Przyjaciel Gastona nie chcąc być niedyskretnym, nie nalegał, i podawszy rękę, opuścił go.
— Bankier miljoner i wdowiec — myślał rzeźbiarz — człowiek lat przeszło pięćdziesięciu. Oto kogo ta! niegodziwa matka przyszła tu szukać dla swej córki! Znalazła go, zarzuciła sieć i nie puści go już... Nie i Teresa nie będzie żoną ani jego, ani innego!... Musbyć moją!... Będzie moją!... tylko moją!...
I rozmawiając tak z sobą, unosił się coraz więcej.
Lecz cóż mógł uczynić! Niestety! nic!... zupełnie nic
Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/129
Ta strona została skorygowana.