Mimo gorączki wrzącej w mózgu jego, widział jednak swoją bezwładność i musiał zostać widzem manewrów pani Daumont.
Ale jeżeli on cierpiał, niemniej cierpiała i Teresa. Czuła się bezbronną i zupełnie niezdolną do oporu. Gdyby matka jej powiedziała: — Rozkazuję ci! — wiedziała, że schyliłaby głowę i byłaby posłuszną.
Przez kilka godzin jeszcze Gaston Dauberive postępował krok w krok za panią Daumont i jej córką, przy których baron Ritter i de Loigney tworzyli jakby wartę honorową. Widział grzeczności barona i wyraźne nadskakiwania Teresie, lecz cóż mógł począć?
Dopiero o godzinie czwartej rano pani Daumont z córką opuściła salony, i aż do powozu odprowadzona została przez bankiera i szefa biura.
Teresa, siadając do powozu, ukradkiem rzuciła wzrokiem w około i spostrzegła Gastoną. Stał blady jak płótno, z twarzą zmienioną, miotany zazdrością i gniewem...
Nareszcie odjechały.
Młody rzeźbiarz zaczął szukać powozu, zaś de Loignei i baron Ritter skierowali się ku schodom ratusza.
— Masz pan swój powóz? — zapytał bankier szefa biura.
— Nie, ale znajdę z łatwością, maroderów nie brak.
— Siadaj pan ze mną, odwiozę pana do domu.
— Ależ...
Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/130
Ta strona została skorygowana.