Teresa równie jak matka pogrążona była w myślach, tylko, że nie były one wesołe. Myślało o Gastonie, który nie mógł się do niej zbliżyć i którego cierpienie i gniew wyryte na twarzy sprawiały jej przykrość.
Później myślała o bankierze Ritterze, którego nadskakiwania, widocznie ośmielane przez matkę, wywoływały w niej obawę. Wyobrażała sobie, że spotkanie na balu z bogatym bankierem było rzeczą ułożoną z góry. Wiemy, iż pod tym względem myliła się.
Nagle pani Daumont przerwała milczenie.
— No cóż, moja droga, czy bawiłaś się dobrze? — zapytała głosem pieszczotliwym.
— Jestem strasznie zmęczoną... — szepnęła Teresa.
— To nie jest odpowiedź. Zabawa dłuższa sprowadza znużenie. Ale ja pytam się nie o zmęczenie lecz o przyjemność. Odpowiedz mi więc.
— Prawdziwie... nie wiem, co mam odpowiedzieć... Nie przywykłam do takiego ruchu, zgiełku, światła oślepiającego i tłumu... Czułam się nieswoją, i krępowaną.
— Nie rozumiem tego! Bal tak świetny, widok taki wspaniały, już przez to samo, że był dla ciebie nowością, powinien cię był zachwycić!
— A przecież nie zajmował mię wcale
— Dlaczego?
— Doprawdy, nie umiem odpowiedzieć.
— Więc jesteś wyjątkiem chyba... dziką...
Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/142
Ta strona została skorygowana.