Ostrożność była na ten raz zbyteczną, odźwierna bowiem zamkniętą w swej loży i zajęta obiadem, nie spostrzegła nawet jego przejścia. W kilku skokach przebył schody i znalazł się przed mieszkaniem Daumontów. Teresa u wpół otwartych drzwi czekała na niego.
— Chodź pan... chodź prędzej — rzekła głosem ledwie zrozumiałym.
Wszedł, zamknął za sobą drzwi i w uniesieniu, nad którem nie miał niby zapanować, pochwycił Teresę w ramiona, przycisnął do serca i okrył twarz jej pocałunkami.
Dziewczę, drżące, wzruszone, pod wpływem wstydu dziewiczego, usiłowało uwolnić się z jego objęć.
Gaston zrozumiał nareszcie, że posunął się za daleko. Puścił ją i rzekł:
— Wzywałaś mnie, pani, na pomoc... Jestem gotów bronić cię i ocalić. Cóż się stało?
— Chodź pan... — powtórzyła po raz trzeci Terasa, i biorąc go za rękę, pociągnęła do swego pokoju, gdzie, zdobywając się na odwagę, bez walania lecz ze wzruszeniem, rzekła:
— Powiedziałeś mi pan... że mię kochasz...
Gaston był w tym wieku szczęśliwym, w tym kwiecie młodości, w którym nie widzi się nic śmiesznego, we wszystkiem, co tylko może przekonać o głębokiem uczuciu. Ukląkł i całując jej ręce, zawołał:
Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/150
Ta strona została skorygowana.