ży strącić. Zdaje się, że wkrótce deszcz zacznie padać. Niech się ksiądz proboszcz dobrze okryje i parasola nie zapomni.
Ksiądz włożył na siebie okrycie, w prawą rękę wziął od służącej parasol, a w lewą latarkę i udał się do kościoła, którego małe drzwi nigdy nie były zamykane.
W owym czasie nie obawiano się jeszcze złodziei kościelnych, sama nawet myśl kradzieży, przejmowała zgrozą chłopów, nawet najmniej skrupulatnych, gdy chodziło o wzięcie podatku zakazanego ze zbiorów swego bliźniego.
Ksiądz doszedłszy do zakrystii, otworzył ją za pomocą ogromnego klucza, następnie przygotował wszystko, co było potrzebne do świętego obrządku.
Caron, nadzorca, piastował od przeszło lat dziesięciu trzy urzędy: zakrystjana, sługi kościelnego i dzwonnika, mieszkał zaś w domku, położonym w środku wsi.
Weronika poszła pośpiesznie do dobrze znanego sobie domu i zapukała do drzwi.
— proszę wejść — zawołał nadzorca — który siedząc przy kominie, palił fajkę i miał właśnie zamiar udać się na spoczynek. Caron, człowiek bardzo poczciwy, liczący około lat pięćdziesięciu kilku, był wdowcem, bezdzietnym, wielce szanowanym i kochanym w okolicy.
— Ach, to wy Weroniko! — was co sprowadza o tej porze?
Wieśniaczka wytłómaczyła cel swego przybycia.
Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/16
Ta strona została skorygowana.