korytarzyk, który ciągnąc się wzdłuż pokoju rodziców, wychodził do salki stołowej. Tam zostawiła na stole list i zawróciła do przedpokoju.
Kluczem, pozostawionym w zamku, otworzyła drzwi, zgasiła świecę i opuściła mieszkanie.
Zabrakło jej oddechu w piersiach i zatrzymała się na wschodach.
Czyż ma się cofnąć, wrócić i uledz? Nie! nie!... Byłoby to niedołęstwem... wszak zdecydowała się... nie czas się wahać!
Prawie z gniewem otarła dwie łzy spływające z powiek, lekko, powoli pociągnęła sznurek od dzwonka i przymknęła drzwi, nie sprawiwszy najmniejszego szmeru.
Stało się!
Choćby już chciała powrócić, było już za późno!
Wolnym krokiem, wśród ciemności zaczęła zstępować ze wschodów. Doszedłszy do loży odźwiernej, doświadczyła niewysłowionego bólu.
Potrzeba otworzyć drzwi na ulicę, lecz w jaki sposób?
Zbudzić odźwiernę?... a jeśli ją pozna po głosie? Jej żądanie wyjścia wyda się napewno podejrzanem i dziwnem... A jeśli zacznie ją badać?... Jakąż odpowiedź dać jej może? Żadnej. Będzie podejrzewać ją o ucieczkę i odmówi otworzenia drzwi, by nie być posądzoną o współnictwo. Nie tylko jej nie otworzy, ale zmusi jeszcze powrócić do matki.
A wtedy?
Na samą, tę myśl nogi pod nią się zachwiały.
Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/222
Ta strona została skorygowana.