łożeniu. Wsparta na jego ramieniu, wciągała powietrze pełnemi płucami, i czuła się szczęśliwą.
Z swej strony Gaston doświadczał niewymowne roskoszy.
Przyszłość, która wkrótce miała się zarysować tak strasznie, wydawała mu się pełną róż i światła.
Było już wpół do ósmej, gdy weszli do Montgrésin.
— Przybyliśmy nareszcie... — rzekł Gaston tutaj przemieszkamy w samotności przez kilka miesięcy.
— Czy pójdziemy wprost do naszego domku?
— Nie.
— Dlaczego?
— Zjemy najprzód śniadanie u oberżystki, od której najęliśmy mieszkanie, chcę bowiem polecić jej, by uporządkowała je, i pragnąłbym, byś odpoczęła, po tak długiej drodze.
— Ależ ty dzisiaj nie powrócisz do Paryża?
— Pragnąłbym wcale cię nie opuszczać, droga, ale muszę dowiedzieć się, co się tam stało. Uprzedzę odźwiernę, że będę często wyjeżdżać, i nadto potrzebuję urządzić się do moich prac, do krótych zobowiązałem się, i które na termin ukończyć muszę.
— Więc jedź, mój drogi — odrzekła, tłumiąc westchnienie — nie należy zaniedbywać spraw.
— Nie będziesz się nudzić?
— Nie... będę myśleć o tobie.
— Dziecię drogie, jesteś nietylko piękną, lecz i dobrą... Trudno przecież byś bezustannie myślała o
Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/230
Ta strona została skorygowana.