Ksiądz spojrzawszy na twarz kobiety, nie mógł się wstrzymać od okrzyku zdziwienia i zgorszenia zarazem.
— Eugenja Daumont! — zawołał — cofając się ze zgrozą, jak to?... więc to ty?
To poruszenie oswobodziło kobietę, nie skorzystała jednak z tej chwilowej wolności, ażeby uciec. Stała blada jak widmo, z drżącemi ustami, lecz nagle poruszeniem szybkiem jak błyskawica, sięgnęła za stanik i, wyciągając stamtąd mały sztylecik, skierowała go do serca.
Lecz ksiądz odgadł jej zamiar, i w chwili gdy koniec sztyletu dotykał się już ciała, uchwycił ją za rękę.
— Nie dodawaj nowej zbrodni do tej, którąś już popełniła! — zawołał tonem nakazującym.
Weronika nachyliła się ku dziecku, które leżało na ziemi i wzięła je na ręce.
— Na miłość Boską, pozwólcie mi umrzeć! — zawołała Eugenja z najwyższą rozpaczą, może zanadto teatralną. Ja nie chcę żyć! Nie mogę już żyć dłużej!
Ksiądz Dubreuil wyrwał jej broń z zaciśniętej dłoni i odpowiedział:
— Podwójna zbrodnia! W imię tego Boga, którego sługą jestem, rozkazuję ci żyć!...
— Nie gub mnie, księże proboszczu, nie gub mnie! — zawołała Eugenja prawie z szałem, jeżeli nie prawdziwym, to przynajmniej doskonale udanym.
— Przysiąż mi, księże, ze mnie nie wydasz
Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/24
Ta strona została skorygowana.