— Więc to ten sam, który przyjeżdżał wczoraj takim pięknym powozem i takiemi ślicznemi końmy, że cała ulica dziwiła się?...
— Tak, to on.
— Hm... to nie ten, który przychodził pytać się mnie... będzie już z miesiąc temu...
— Więc przed miesiącem przychodził kto pytać się? I o co?
— O pani, o panu i o pannie Teresie.
— O cóż mianowicie?
— Wiadomo o co, jakiś zachochany.
— Lecz mówże, pani!
— Otóż było tak. Tylko co zapaliłam gaz i schodziłam do loży, gdy jakiś młody człowiek, słusznego wzrostu, przystojny, lecz widocznie wartogłów, podszedł do mnie i przywitał bardzo grzecznie. Zapytałam się go, jaki ma interes? Widocznie się wstydził bo prosił, że chce pomówić w loży, i gdym weszła i drzwi zamknęła za sobą, podał mi bilet pięcdziesięciofrankowy. Ale ja, co jestem doświadczona, zrozumiałam od razu o co mu chodzi. Rozumie się, nie przyjęłam pieniędzy. Wtedy on zaczął pytać się o rodzinę mieszkającą na trzecim piętrze, to jest o państwa i o ładną pannę, mająną lat siedemnaście lub osiemnaście... Widocznie może chciał bym zaniosła list do niej. Ale dałam mu do zrozumienia, że nie tędy droga, i takem mu uszu natarła że jak niepyszny uciekł z loży...
Eugenja ze ściągniętemi brwiami, blada, połykała każde słowo odźwiernej.
Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/242
Ta strona została skorygowana.