— Gastonie, mój przyjacielu — zawołała hrabina Kouravieff — to ona, to twoja córka...
Prawa ręka rzeźbiarza zatrzymała ją.
Gest ten oznaczał: Zamilcz, ja sam wiem dobrze, że to moje dziecię... Gaston szedł ciągle dalej ku Róży, aż wreszcie zatrzymał się tuż przy niej, i wpatrywał się w jej twarzyczkę. Jednocześnie wzrok jego błyszczący febrycznie stał się łagodnym, bardziej miękkim i tkliwym. Wyrwany przemocą z domu zdrowia artysta, stawał się sam sobą, zaczął coraz więcej przypominać Gastona Dauberive z lat ubiegłych.
Róża nie obawiała się już teraz. Serce jej uderzało gwałtownie, a porwana niewypowiedzianą sympatją w wybuchu nagłej czułości, wyciągnęła ręce do rzeźbiarza, mówiąc doń głosem czystym, melodyjnym a drżącym:
— Mój ojcze!
Hrabina oczekiwała tej chwili ze wzrastającą niecierpliwością.
Była świadkiem sceny wzruszającej, nie do opisania.
— Gaston przyciągnął Różę w swoje ramiona i przycisnął do serca.
— Paulino, Paulino — powtarzał, pokrywając ją pocałunkami i łzami — Paulino, moja córko!
— Tym razem nie mylisz się pan — wtrąciła hrabina Kouravieff, cała promieniająca.
Nie odpowiadając wprost hrąbinie, Dauberive mówił dalej:
— A więc to ty, to ty nareszcie. Widzę cię
Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/492
Ta strona została skorygowana.