i dotrzymam. Hrabinie Kouravieff zawdzięczam najpiękniejszy dzień mojego życia, ponieważ bez jej pomocy nie zobaczyłbym cię nigdy... Ona jedynie godną jest zastąpić mnie przy tobie, gdy Bóg mnie do siebie przywoła. To bardzo możliwe, ponieważ jestem już stary.
— Ojcze co mówisz?
— Bardziej stary niż moje lata — mówił dalej Gaston — gdyż dni cierpienia liczą się podwójnie. To matka, dobra, prawdziwa matka, którą dać ci pragnę. Tak jest moja córeczko — mówił ciągle Gaston — Syn jedyny mojej dobrodziejki jest zakochany w tobie do szaleństwa, a pani Kouravieif zrobiła mi ten zaszczyt i zażądała twojej ręki. Małżeństwo połączy nasze dwie rodziny, i Bóg mi w ten sposób dług mój spłacić pozwoli.
Róża zbladła i zachwiała się.
Gaston przestraszony, pochwycił ją w ramiona.
— Moje dziecię, moja córko droga — mówił pokrywając ją pocałunkami. — Co się z tobą dzieje? Skąd ta bladość... Czyżbym ci przyczynił cierpienia?... Ależ to chyba jest niemożliwem. Wszak prawda? Odpowiedz, błagam cię o to...
— Później — szeptała młoda dziewczyna głosem złamanym. — Powrócimy jeszcze do tego projektu. Otworzę ci serce moje, mój ojcze, a kiedy ci opowiem wszystko, zadecydujesz o losie twojej córki.
Pani Kourevieff przerwała.
— Moje dziecię — rzekła tonem pełnym groźby
Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/495
Ta strona została skorygowana.