Noc nadchodziła. Wybiła godzina siódma, następnie. pół do ósmej. Drzwi otwierały się tylko dla wpuszczenia i wypuszczenia służby. Dopiero przed samą godziną ósmą usłyszał zgrzyt klucza od bramy. Z podjazdu pałacowego wysunęła się kareta. Na koźle obok woźnicy siedział lokaj.
— Dokąd jedziemy? — zapytał stangret.
— Na ulicę Linne, do doktora de Lorbac, tylko szybko!
Słysząc kilka wyrazów powyższych Rene zadrżał od stóp do głowy, i choć nogi odmawiały mu posłuszeństwa, podążył czemprędzej do ojcowskiego domu.
— Co się dzieje u hrabiny Kouravieff, dla czego posłano na ulicę Linne? Czyżby doktór wzywany był do Róży, którą do tego stanu doprowadziło zbyt gwałtowne wzruszenie?
Chciał wiedzieć to wszystko czemprędzej, wyprzedzono go jednak.
Lokaj pani Kouravieff zadzwonił i rzucił odźwiernemu wyrazy.
— Pani Eugenja Daumont. Mam do niej list niecierpiący zwłoki...
— Proszę za mną.
Już było po obiedzie. Reginka trochę cierpiąca i nie mogąc zdać sobie sprawy z nieobecności Róży, o której jej powiedziano, że pojechała do Weroniki, dała się do swego pokoju.
Pan de Lorbac w gabinecie swoim przygotowywał się do lekcji jutrzejszej.
Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/505
Ta strona została skorygowana.