set franków. Kilka klejnocików koniecznych, tysiąc franków. Dodawszy do tego różne drobiazgi, razem wydałam pięć tysięcy dwieście siedmdziesiąt pięć franków!
— Grubo!
— Ależ to rzecz straszna!...
— I... zapłaciłaś?
Usłyszawszy te naiwne słowa, pani Eugenja, jakby poruszona sprężyną, wyprostowała się nagle, spojrzała na męża i rzekła:
— Trzeba być takim głupcem, jakim ty jesteś, by pytaś się o to! — Zapłaciłaś!... Czy ja zapłaciłam? — Czemże miałam zpłacić? Czy ja mam fabrykę banknotów? — Wzięłam wszystko na kredyt... i u tapicera i w sklepie bielizny i w magazynie mód i u jubilera. Będę miało ładny rachunek na pierwszego.
— To twoja rzecz.
— Zdaje mi się, że i ciebie powinno to obchodzić.
— To ci się źle zdaje... Nie ja zaciągałam te długi. Mam dość o czem myśleć w ministerjum, i gdybym jeszcze musiał zajmować się interesami domowemi i takiemi dzieciństwami, zgłupiałbym chyba.
— Zgłupiałby!... ależ ty oddawna jesteś głupcem skończonym — pomyślała Eugenja, powstrzymując się na ten raz od wypowiedzenie, tego głośno.
— Zresztą — mówił dalej Daumont — mogłaś przecież uniknąć tych wydatków i niepokoju...
— A to w jaki sposób?
Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/89
Ta strona została skorygowana.