Strona:PL De Montepin - Potworna matka.pdf/168

Ta strona została skorygowana.

— Więc pan... pan...
Włosko spostrzegł jej przestrach, zrozumiał, co się dzieje w jej myśli, i rzekł z uśmiechem:
— Uspokój się pani... Niepotrzebnie się zanadto niepokoisz... Powtarzam pani i możesz mi wierzyć na słowo, że nie jestem złodziejem ani mordercą i że mam tylko dobre zamiary względem pani. Nie czyham ani na pieniądze, które pani tu ma, ani na pani życie. Przeciwnie, życie pani jest dla mnie wielce szacowanym, i zaręczam, że, gdyby kto chciał na nie godzić, to ja broniłbym go nawet z odwagą, dochodzącą do bohaterstwa! Dziwi to panią, pojmuję, a jednak przekonasz się pani za chwilę, że to bardzo proste. Uspokój się więc pani i racz mi użyczyć całą swą uwagę.
Były dependent zamilkł na chwilę.
Julia Tordier skorzystała z tego, ażeby zawołać.
— No, więc czegóż pan chcesz?
— Ja pragnę mieć zaszczyt, ażeby pani powiedzieć...
— Mów pan prędko... bez ogródek.
— Kochana pani, mały wstęp jest tutaj niezbędny... Ale niech się pani nie obawia... bo będzie on krótki.. Ja jestem jeszcze młody... Mam lat dwadzieścia osiem, a zawodów doznałem co nie miara.
Na wstępie mego życia zakosztowałem dobrobytu u rodziców, po tym, kiedy umarli, znalazłem się na śliskim bruku Paryża, sam i zaopatrzony w bardzo drobną kwotę... Znając źle, albo prawie nie znając wcale wartości pieniędzy, prędko wydałem tę trochę jaką posiadałem, i musiałem pomyśleć o znalezieniu racy na utrzymanie...
Szczęście, że miałem wykształcenie... Dostałem miejsce pisarza... Zarabiałem na chleb, ale nie miałem za co położyć na nim mięsa!...
Krótko mówiąc, nie jadłem podług apetytu, a widząc dokoła mnie ludzi sytych, nasyconych wszystkim, zacząłem im zazdrościć i nienawidzieć ich!...